niedziela, 15 listopada 2015

Ulubieńcy października 2015


Z początkiem października do Warszawy zawitały chłody. Kiedy na dworze robi się zimno i dni stają się coraz krótsze zwiększa się mój apetyt na zabiegi pielęgnacyjne. Z lubością buszuję wśród drogeryjnych regałów w poszukiwaniu godnych uwagi nowinek. Dlatego w tym miesiącu wśród ulubieńców znalazły się same kosmetyki (^_^).

  1. Absolutnym numerem jeden w tym miesiącu jest top coat Seche Vite.

    Idealne połączenie: lakier Essie i top coat Seche Vite

    Uwielbiam mieć pomalowane paznokcie. Jest to dopełnienie całego stroju. Można się bawić kolorami, czy wzorami wpływając tym samym nawet na własne samopoczucie. Nic tak bowiem nie daje mi pozytywnej energii do działania jak pomalowane na klasyczną czerwień pazury (^_-).

    Świeżo pomalowane pazury i już suche.

    Kiedy nie było Di nie stanowiło dla mnie problemu to, że muszę malować paznokcie 2 razy w tygodniu. Nałożony w niedzielę wieczorem lakier, jeśli nie był z najwyższej półki to już w środę wymagał zmycia. Znajoma poleciła mi hybrydę. Nie jest to jednak rozwiązanie dla mnie z kilku powodów. Paznokcie rosną mi na tyle szybko, że musiałabym ją zmywać co półtora tygodnia, a to jest zbyt kosztowne. Na dodatek nienormowane godziny pracy eM powodują, że trudno jest mi umówić się na sztywno na wizytę i to jeszcze z taką częstotliwością.

    Manicurzystka poleciła mi więc top coat Seche Vite. Nakłada się go jeszcze na mokre paznokcie, aby mógł się lepiej związać z lakierem i już po niecałej minucie paznokcie są zupełnie suche a lakier utwardzony! Dodatkowo produkt nadaje cudowny połysk. Top coat jest niezwykle trwały. Dopiero po 5 dniach pojawiają się przesłanki do zmycia lakieru: lakier na krawędzi paznokci się ściera i pojawiają się pierwsze odpryski na ogół na bokach płytki paznokcia. Obie te rzeczy uwidaczniają się jednak  w miejscach, w których warstwa produktu była cieńsza, myślę więc, że jakbym bardziej starannie nakładała top coat to udałoby się tego uniknąć.
    Wydaje mi się, że nie bez znaczenia jest jakość lakieru kolorowego. Najlepsze efekty uzyskuję używając lakierów Essie.

    Moje Halloweenowe pazury po 7 dniach.

     Wadą top coatu jest to, że dostępny jest tylko w Super Pharm (jeśli ktoś znajdzie go gdzieś indziej to niech da mi znać) oraz, że ma mocny zapach. Zapach czuję jednak tylko podczas malowania, które trwa krótką chwilę, więc w zasadzie nie jest to istotna przeszkoda. Cena nie należy też do najniższych  - ok.32pln, ale jak dla mnie ten top coat jest wart swojej ceny, ponieważ gwarantuje mi trwałość manicure przez 5 do 7 dni.
    Zaletami Seche Vite jest to, że przyśpiesza schnięcie lakieru, utwardza go i nabłyszcza oraz przedłuża trwałość manicure. Jak dla mnie must have nie tylko mamy, ale każdej kobiety!

  2. Drugim produktem, który jest moim must have, jest suchy szampon do włosów Batiste do włosów ciemnych

    Mój ulubiony Batiste dla brunetek.

    Czasami padam wieczorem wyczerpana stając przed trudnym wyborem: 
    Umyć włosy? A może po prostu zamknąć oczy by obudzić się nazajutrz?
    Nie ukrywam, że zdarza się, iż mój wybór pada na to drugie. Następnego dnia budzę się z nieświeżymi włosami w niczym nie przypominając Glam Mamy. Wystarczy jednak zaledwie chwila, by to naprawić. Puszką suchego szamponu należy mocno wstrząsnąć, a następnie spryskać włosy u nasady. Po przemasowaniu włosów palcami należy je jeszcze wyszczotkować.

    Już kiedyś używałam suchego szamponu (Schauma świeżość bawełny), co więc ma w sobie Batiste, że dopiero nim się zachwyciłam? Odpowiedź kryje się w trzech różnicach. Po pierwsze nienawidziłam zapachu Schaumy, a szampony Batiste mają bardzo przyjemne zapachy. Po drugie i najważniejsze Batiste ma wersje dla brunetek i szatynek. Suchy szampon bowiem, to nic innego jak proszek - w tym wypadku skrobia ryżowa - rozpylany na włosy tak jak lakier do włosów. W standardowej wersji proszek jest biały i nawet po wyczesaniu zostawia coś jakby biały pył na włosach. U brunetki wygląda to jak kurz. Batiste dla brunetek jest natomiast zabarwiony na ciemnobrązowy kolor, co niweluje wrażenie mąki we włosach. Trzecia zaleta Batiste to to, że jak twierdzi producent, tego szamponu nie trzeba wyczesywać. Chociaż sama zawsze to robię.

    Produkty Batiste można kupić w wielu sieciowych drogeriach np. Douglas, Hebe, Rossmann za ok 12 pln (200ml). Fajną opcją jest też wersja mini (50ml), którą można zabrać na wyjazd.

    Oczywiście suchy szampon nie jest idealny. Ponieważ jego działanie opiera się na aplikowaniu na włosy skrobi ryżowej, która ma wchłonąć sebum, z jednej strony powoduje on, że włosy unoszą się u nasady i wydają się świeższe, z drugiej jednak strony  wyglądają na matowe, a ze względu na barwnik ręce podczas masowania brudzą się.

    Oczywiście nic nie zastąpi umycia włosów normalną metodą, czyli na mokro i z dużą ilością pieniącego się szamponu, ale suchy szampon to dobry sposób na sytuację awaryjną, a takie u mam zdarzają się dość często (^_-).


  3. Mamy bardzo często po porodzie obcinają wypadające włosy. Moje wypadały tylko przez krótką chwilę, tak więc wciąż cieszę się bardzo długimi (prawie do pasa) i gęstymi włosami. Bardzo długo je zapuszczałam, dlatego nie zamierzam ich obcinać. Męczyłam się więc z nimi potwornie ilekroć musiałam je rozczesać. Na szczęście fryzjerka poleciła mi Schauma - Pielęgnujący spray: jedwabiste rozczesywanie.



    Spray znacznie ułatwia rozczesywanie włosów. Co ciekawe w sieci znalazłam kilka negatywnych opinii tego produktu. Niektórzy twierdzą, że odżywka skleja włosy i sprawia, że stają się matowe. Ja nic takiego nie zaobserwowałam. W moim przypadku odżywka faktycznie ułatwia rozczesywanie, pięknie pachnie i wygładza włosy. Dodatkowo zaletą jest niska cena (ok. 10 pln)  i duża wydajność.


  4. Czy lubicie aromat kokosa? Ja uwielbiam(^_^). Będąc w ciąży przeczytałam artykuł o dobroczynnym działaniu oleju kokosowego, zarówno tego spożywczego, jak i kosmetycznego. Pod wpływem tamtego tekstu zdecydowałam się na użycie oleju kokosowego jako remedium na pogarszającą się w ciąży cerę. Jak wiadomo większość przeciwtrądzikowych kosmetyków jest w ciąży zabroniona. Olej kokosowy można jednak stosować w stanie błogosławionym i faktycznie pomógł on na moje problemy z cerą.
    Ogólnie w tamtym okresie zaczęłam się interesować cudownymi właściwościami olejów i kosmetykami naturalnymi i ta fascynacja wciąż trwa. Dlatego kiedy zobaczyłam w drogerii 
    kokosowy balsam do ust Ziaja musiałam go wypróbować.



    Zgodnie z informacją producenta balsam zawiera lipidy orzecha kokosowego bogate w kwasy omega3 i 6, które są niezbędne do prawidłowego odżywienia i nawilżenia skóry. Oprócz tego balsam zawiera olej Canola, czyli nasz swojski olej rzepakowy, charakteryzujący się wysoką zawartością fitosteroli i tokoferoli, oraz tym, że odżywia i zmiękcza naskórek, neutralizuje wolne rodniki, chroni przed szkodliwym wpływem UV oraz skutecznie łagodzi podrażnienia. Dodatkowo balsam bogaty jest w lanolinę (natłuszcza, zmiękcza skórę, hamuje utratę wody) oraz witaminy A i E (chronią przed uszkodzeniami, doskonale regenerują, odżywiają skórę). 

    Jest to tylko balsam do ust, więc producent mógł pominąć tą całą "fizykę kwantową". Dla mnie najważniejsze jest by balsam dobrze nawilżał usta, nie "zjadał się" (nienawidzę tego smaku zlizanego balsamu w ustach, ble!) i się nie lepił (wargi między którymi przy otwarciu ust ciągną się niteczki kosmetyku - mega ohyda!). Balsam kokosowy Ziaja po nałożeniu daje wrażenie nie tłustych lecz mokrych ust. Wystarczy bardzo cieniutka warstwa. Nie czuję jego smaku kiedy mam go na ustach, a ponieważ jego konsystencja jest bardzo lekka (bardziej mokra niż tłusta) nie ma wrażenia lepiących się warg. Balsam jest białego koloru, dlatego trzeba nakładać go z wyczuciem. Jeśli nałożysz go za dużo usta będą białe. Jeśli jednak nałożysz go tyle ile trzeba, czyli cienką warstwę da on wrażenie zwilżonych ust. Dodatkowo cudownie pachnie kokosem. Do tego należy dodać niską cenę (ok. 6,50pln) i aplikację bez brudzenia rąk (kto wymyślił balsamy, które trzeba rozsmarowywać palcem?!). Jak dla mnie proste, skuteczne i tanie rozwiązanie.


  5. Ostatni z moich październikowych ulubieńców to krem do mycia twarzy SANA Nameraka Honpo Tsuyahari Q10. 
    Piana, która powstaje z tego kremu myjącego
    ma konsystencję pianki do golenia.

    Jak łatwo się domyśleć jest to produkt japoński. Zdecydowałam się jednak o nim napisać, ponieważ wcale nie trzeba mieć kontaktów w Japonii, aby go zdobyć. Bez problemu można go kupić za pośrednictwem Amazon, czy ebay. Na zakup zdecydowałam się pod wpływem bardzo pozytywnej opinii mojej ulubionej japońskiej urodowej vlogerki i nie zawiodłam się. Ten oczyszczający żel-krem do twarzy zawiera izoflawony sojowe i koenzym Q10. Ekstrakty z soi są używane przez Japończyków w kosmetologii już od setek lat, musi więc być chociaż odrobina prawdy w opowieściach o ich pozytywnych właściwościach. Zgodnie z informacją producenta krem myjący zawiera:
  • Izoflawony soi - które nawilżają skórę i nadają jej elastyczność
  • Ekstrakty z soi - wspomagające efekt nawilżenia
  • Koenzym Q10 - sprawiający, że skóra staje się sprężysta, miękka i nawilżona
  • Naturalny kolagen roślinny - ekstrakt z marchwi dla nawilżenia, beta-karoten dla ochrony skóry przez promieniowaniem UV
  • Brak barwników, substancji zapachowych, oraz olejów mineralnych.

    Jednak tym co najbardziej lubię w tym produkcie to charakterystyczna dla japońskich kremów myjących gęsta piana, którą można z nich uzyskać. Japończycy bowiem, do spienienia mydła używają tzw. foaming net, czyli siateczki spieniającej. Najczęściej jest to woreczek z siateczki o bardzo drobnych oczkach (porównywalnych z oczkami w pończosze) z małymi (2-3 cm) gąbeczkami zamkniętymi w środku. Na zwilżoną siateczkę wystarczy nałożyć odrobinę kremu (tyle co ziarenko groszku), a następnie trzeba intensywnie masować siateczkę, aż do uzyskania piany. Piana ta cechuje się dużą gęstością - jej konsystencja przypomina piankę do golenia. Po spłukaniu resztek kosmetyku, twarz jest do tego stopnia czysta, że przeciągnięcie po twarzy dłonią przypomina przeciągnięcie palcem po umytym talerzu.

    Krem ma dwie wady. Po pierwsze trzeba go bardzo dobrze spłukać z okolic oczu, ponieważ powoduje szczypanie oczu. Po drugie brak substancji zapachowych,  który teoretycznie jest zaletą kremu myjącego, sprawia, że kosmetyk tak naprawdę ma delikatny zapach oleju sojowego, za którym ja osobiście nie przepadam.

    Kosmetyk ten jest bardzo wydajny. Krem do mycia twarzy Nameraka Honpo Tsuyahari kosztuje w Japonii 864Y, czyli ok. 28 pln. Jest to normalny produkt dostępny praktycznie w każdej drogerii w Tokyo. Mam jednak wrażenie, że japońskie kosmetyki - nawet te z niższej półki, są wyższej jakości.
A co Wy poleciłybyście w tym miesiącu?






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz